Chodzi tylko o prawdę

Czasy II wojny światowej wydają się coraz bardziej odległe, jednak ciągle żyją w pamięci tych, którzy ocaleli. Polacy cierpieli na frontach, w obozach, borykali się z głodem i żyli w ciągłym strachu. Ten strach dotyczył także mieszkańców byłego województwa wołyńskiego II Rzeczypospolitej. Między 1943 a 1945 rokiem ukraińscy nacjonaliści wymordowali tam dziesiątki tysięcy Polaków. Nie jest znana dokładna liczba o ar, ale mogło ich zginąć nawet 60 tys. Na terenie naszego powiatu można spotkać świadków tamtych wydarzeń. Jednym z nich jest Maria Świerczyńska, której udało się przeżyć. Od lat 70. mieszka w Kołaczkowie. Zdecydowała się opowiedzieć nam o losach swojej rodziny, gdyż, jak podkreśla, chodzi o prawdę.

Urodziłam się w 2 lipca 1939 roku w Jelnie w północnej części Wołynia.

Ojciec
Mój ojciec Feliks Skiba był leśniczym. Przed wojną z więzienia w Berezie Kartuskiej uciekł jeden z osadzonych i skrywał się w lesie w jego rejonie. Wyznaczono bardzo wysoką nagrodę dla kogoś, kto złapie tego przestępcę. Moja mama prosiła, żebym udawała, że go nie widzę. Kiedyś podszedł i poprosił ojca o papierosy. Ojciec był niedzielnym palaczem, ale miał przy sobie papierosa, którego mu dał, dał mu też zapałki. W 1939 roku, kiedy Sowieci weszli na nasze Kresy, urzędnicy państwowi trafiali albo na Sybir, albo pod ścianę. Mojego ojca też postawili pod ścianą. Prowodyrem tej grupy, która napadła na leśniczówkę, był tamten zbieg. Poznał ojca i napisał przepustkę – rodzice mogli pojechać do dziadków, w okolice Ostroga nad Horyniem. Dziadek miał tam dosyć duże gospodarstwo.
Apogeum mordów i terroru banderowskiego przypadł na połowę 1943 roku. Ojciec wraz z innymi mężczyznami zorganizowali tzw. samoobronę. Później jeszcze z Warszawy przyjechali na pomoc oficerowie przedwojenni, którzy dowiedzieli się, co się dzieje na Wołyniu. Ta wieś nazywała się Stójło i była tak położona jak Pyzdry nad Wartą – nad Horyniem. Na noc uciekaliśmy przez most na, jak to babcia mówiła, sowiecką stronę, bo tam banderowcy nie szli. Oni byli przed wojną obywatelami polskimi pochodzenia ukraińskiego i mścili się, bo chcieli „samostijną” Ukrainę utworzyć. Postanowili napaść Stójło. Ta grupa samoobrony była niewielka, więc zaczęła się wycofywać, a ponieważ mój ojciec był dość wysoki, zauważyli go w zbożu. To było 29 czerwca. Dopadli go – mózg wyjęty, brzuch rozpruty. Miał zegarek z bransoletką na ręce, zdarli go ze skórą. W tę noc tylko mój ojciec zginął, reszta uciekła. Mordercami byli dwaj bracia, mieli na nazwisko Bilewicz. Po tym wszystkim partyzanci spacyfikowali tę rodzinę. Sprawiedliwości stało się zadość.

Przetrwać
Parafia Ostróg miała 30 miejscowości pod sobą. Banderowcy mordowali ile się dało, nasz ksiądz Remigiusz Kranc robił po kilkanaście pogrzebów dziennie. Potem skala tych mordów tak się zwiększyła, że ksiądz ogłosił, żeby wszyscy Polacy z sąsiednich miejscowości przyjechali do Ostroga, bo już domy Żydów były puste. M.in. ja z mamą i babcią zamieszkałyśmy w takim żydowskim domu, naprzeciw więzienia. Do morderstw namawiali popi, bo mama się o tym dowiedziała i z koleżanką poszły do cerkwi na nabożeństwo. Święcili noże, kosy, widły, żeby Lachów mordować, jak na nas mówili.
Mojej babci kuzynka już jako wdowa mieszkała z synem i córką w sąsiedniej wsi. Mieli stadninę koni i nie chcieli się wyprowadzić. Jakiś Ukrainiec powiedział do jej syna, żeby uciekali, bo będą musieli ich zabić. „Jak to, do szkoły razem chodziliśmy i będziecie musieli?” Ciotka, jej córka, syn i wnuczka wracali powózką z kościoła – banderowcy wyszli z lasu, zamordowali ich i tak posiekali, że nie wiadomo było, czyje były poszczególne części ciała. Pamiętam z opowiadania babci, że wszystkie kawałki ciał włożyli do jednej skrzyni.
Jak już Niemcy zaczęli przegrywać i cofać się, a w pobliżu była nacierająca armia sowiecka, to dwa tygodnie było u nas bezkrólewie – bezprawie. Ks. Kranc zarządził schronienie się części mieszkańców. My schowaliśmy się w więzieniu, inni Polacy w budynku po seminarium nauczycielskim klasztoru franciszkanów.
Jak przechodziliśmy przez granicę na noc, żeby ukryć się przed bandami, to spaliśmy u Kowalnickich. Przyjmowali wszystkich, pamiętam, że spałam na korytarzu na jakichś workach. To byli Ukraińcy, przynajmniej tak mówili, bo nic nie wiedzieli o swojej polskości, chociaż imiona i nazwiska mieli polskie. Kiedy już Niemcy uciekli, banderowcy wiedzieli, że przegrywają, więc na opaskach, które nosili na rękawach „U” zmieniali na „P” – robili z siebie Polaków.

(Bez)prawie
Przez te dwa tygodnie bezprawia kobiety czekały z wrzącą woda w garach, a mężczyźni naprawiali porzuconą przez Niemców broń. To był styczeń. Banderowcy rzucali ulotki: „Poddajcie się, bo i tak was wszystkich zamordujemy”. Front sowiecki ze wschodu nacierał, więc banderowcy wysłali swoją delegację z ostrzeżeniem, że Polacy są mordercami, żeby uważali, bo będą na nich napadać, a przecież było odwrotnie!
Gdy Rosjanie weszli do Ostroga, to rozpoczęła się walka, banderowcy pokazali, co potrafią, już nie było zmiłuj się. Wszystkich atamanów band i tych pojedynczych od razu wysyłano na 25 lat na Sybir. Wieszali ich też na rynkach miast, także w Ostrogu na rynku. Mama nie pozwoliła mi iść, bo byłam wtedy jeszcze dzieckiem, ale wszyscy Polacy poszli zobaczyć, jak wieszali syna popa z Hrubieszowa Lubelskiego, który był nauczycielem z zawodu. Zamordował swoją żonę Polkę, dwoje dzieci i poszedł na Wołyń mordować, ale za swoje bestialstwa wyrokiem sądu wojennego został skazany na karę śmierci. Ponieważ był to styczeń, wisiał sztywny przez kilka dni, dzieci rzucały w niego grudami zmarzniętej ziemi.

Dziadek
Po śmierci mojego ojca marudziłam dziadkowi, że chcę poziomki. Gospodarstwo było niedaleko lasu, więc dziadek wziął mnie za rękę i poszedł, żeby trochę ich nazbierać, a tu z lasu wychodzi grupa banderowców. Kazali dziadkowi modlić się po ukraińsku, a ponieważ on się tam wychował, to znał język. Pamiętam – jak oni szli, to dziadek powiedział do mnie „nie odzywaj się”. Dziadek odmówił „Ojcze nasz” po ukraińsku, puścili nas. Gdy przyszedł do domu, to pamiętam, że mówił zdenerwowany: „Miałem już iść za Felkiem”. 
Jak weszli Sowieci, to dziadek został zesłany na Ural, gdzie z grupą Polaków wykuwali tunel pod kolej żelazną. Kiedy już wiedzieliśmy, że granice są przesunięte, trzeba było wyjeżdżać. Mama po polsku napisała list do dziadka, że szykujemy się do wyjazdu i jak może, to niech przyjedzie. Wysłała też trzysta rubli. Skąd były te pieniądze? Ja i kuzyn mojej mamy, który był niewiele starszy ode mnie, znaleźliśmy metalową puszkę i kopaliśmy ją zamiast piłki aż do domu. Mama otwiera, a tam aktualnie będące w obiegu ruble. Podzieliła je – połowę dała Józefowi, bo tak miał na imię ten chłopak. Nie wiem, ile w sumie tego było.
Dziadek postanowił uciekać. Wziął jeszcze dwóch swoich kolegów z tego łagru i powiedział komendantowi, któremu pomagał w robotach, bo znał się na stolarce i był też dobrym stelmachem, że wyjeżdżają. Na co ten odpowiedział: „Proszę bardzo, jak was złapią, to ja nic nie wiem”. 
Jechał w kufajkach, zarośnięty, z brodą, gdzie były i wszy, i świerzb, a jeden od drugiego się zarażał. Jakoś przepłacił kolejarzy, którzy obsługiwali pociąg towarowy, żeby pozwolili im gdzieś się schować. Przyjechali tak do Moskwy. Byli głodni, ale mieli pieniądze. Ponieważ dziadek znał też dobrze język rosyjski, poszedł na targ, żeby kupić jedzenie. Policja widząc takich obdartych ludzi, zaraz ich aresztowała. Dziadek powiedział, że są Polakami, którzy z Syberii jadą do armii polskiej, że tylko poszli zwiedzać Moskwę, a pociąg odjechał i teraz nie mają dokumentów, a że gdzieś w pobliżu formowało się wojsko polskie, to oni uwierzyli i dali przepustkę do Zdołbunowa, który już był blisko Ostroga. W ten sposób, oczywiście opłacając kolejarzy przez całą drogę, dojechali do domu. Jeden z tych kolegów w progu domu zmarł. Nie z wycieńczenia, tylko z radości, że jest już w domu. Dziadek natomiast przeżył, ale całą zimę leżał. Był listopad, a my wyjeżdżaliśmy później w kwietniu. Miał tak odmrożone nogi, że paznokcie mu zupełnie zeszły. 
Z Moskwy przywiózł takie długie cukierki, które bardzo chciałam dostać, ale bałam się do dziadka podejść, bo nie wierzyłam, że to jest on. Kiedy wszedł do domu i witał się z mamą, to ja wyleciałam na podwórko i krzyczałam: „Ratunku, Ukrainiec mamę dusi”. Mama szybko zabrała mnie do domu, żeby nikt nie słyszał, bo już byłoby po dziadku.

Do Polski
W tym czasie trzeba się było przygotować na wyjazd. W domu było świniobicie. Mama razem ze swoją młodszą siostrą wzięły w koszyk słoninę, mięso i samogonkę, i poszły do prokuratora prosić, żeby nie interweniował, gdyby ktoś doniósł, że dziadek jest zbiegiem, bo my niedługo wyjeżdżamy. Wszędzie był głód, a tutaj słonina, mięso, jeszcze wódka, więc zgodził się, tylko zaznaczył, żeby dziadek nigdzie nie wychodził. Trzeba było też opłacić fryzjera. Po jego wizycie od razu rozpalono ognisko na podwórku, żeby spalić zawszone włosy i kufajki dziadka.
Przed wyjazdem czekaliśmy tydzień w Ostrogu na rampie. Mężczyźni oczywiście całe noce mieli straż, bo nie było wiadomo, czy jeszcze Ukraińcy nie przyjdą. 25 kwietnia 1945 podstawili wagony towarowe, bydlęce, jak babcia zawsze mówiła. Do jednego wagonu – 17 rodzin. Jedna staruszka koniecznie chciała jechać do Polski i w drodze umarła. Jej wszy rozlazły się po całym wagonie, to była tragedia.
8 maja 1945 byliśmy w Bydgoszczy. Nie wiedzieliśmy, że to już koniec wojny, samoloty latały i strzelały, a babcia mówi, że tam nas Ukraińcy nie zabili, to tutaj nas Niemcy zabiją. Wysadzili nas w Nidzicy na Warmii i Mazurach, gdzie wszystkie domy Sowieci zajęli. Trafiliśmy do Mieszkowic, a stamtąd do Świebodzina, gdzie była babci siostra. W Świebodzinie się wychowałam.
Mój dziadek mógł dostać gospodarstwo poniemieckie, ale nie chciał. Cokolwiek mieliśmy, to dzięki oszczędnościom i pracy. Mieszkaliśmy w tym samym domu, co rodzice mamy, więc codziennie byłam u babci. Rana była niezagojona, do babci non stop przychodziła pani Szumska-Jarmolińska, która mieszkała blisko. Wspominały, kogo zabili, swoich znajomych, swoich krewnych, słuchałam tego i wiele rzeczy utkwiło mi w pamięci.

Losy rodziny
Po wkroczeniu wojsk radzieckich na Kresy, jeden z braci dziadka trafił na Kamczatkę, ponieważ był komendantem strzelców. Dostał karę śmierci. W czasie śledztwa żądali, żeby przyznał się do czynów zupełnie niepopełnionych. Tak go bili, że miał i zęby wybite, i połamane żebra. Po zakończeniu śledztwa, koledzy przychodzili po takiego więźnia politycznego i wynosili go, bo już o własnych siłach nie był w stanie wyjść. Ułaskawiono go dopiero, gdy Majski z Sikorskim doszli do porozumienia. Przewieźli go na Kazachstan – tam w Jurtach przez trzy miesiące on i inni byli na siłę karmieni, bo to były szkielety. Po kilku miesiącach wcielono go do armii polskiej formułującej się na terenie Rosji. Drugi brat też był aresztowany, siedział w więzieniu w Kijowie. Został potem rozstrzelany i jest na ukraińskiej liście katyńskiej. Brat babci trafił na Sybir. Siostra ojca wyszła za legionistę. Mieli majątek w powiecie Horochów. Wywieziono ich na Sybir, w okolice Archangielska. Ona zmarła tam w 1942. Jego przewieziono na Kazachstan, gdzie zmarł. Dzieci zostały przewiezione do Polski i wychowały się w domach dziecka. Odnaleźliśmy się dopiero w 1969 roku. Jedna z kuzynek, mieszka w Krakowie, druga jest w Rabce u córki, ale ma zaniki pamięci. Reszta już nie żyje.

Krewni odnalezieni
Moja mama po wojnie poszukiwała przez Czerwony Krzyż Kucharskich – rodziny mojego ojca. Jego rodzice nie żyli. Miał tylko jedną siostrę, co do której mama dostała odpowiedź, że los jej i jej dzieci jest nieznany. Kiedyś w prasie podali, żeby ponownie poszukiwać rodziny przez Czerwony Krzyż. Powiedziałam mamie, że to przecież niemożliwe, żeby z tak licznej rodziny nikt nie przeżył. Tam było siedmioro dzieci, dwoje zmarło na Syberii. Mama napisała imiona tych dzieci, przypuszczalny rok urodzenia, imiona rodziców i nazwisko. Po półtora roku dostaliśmy wiadomość z adresami wszystkich. Mieszkali w Polsce, przywieźli ich do Malborka, zostali ulokowani w domach dziecka w Gdańsku Oruni i w Łodzi.

Powrót na Wołyń
Raz byłam na tamtych terenach po wojnie, to było w grudniu 1970 roku. Wydawało mi się, że na pewno trafię na grób ojca, bo dopóki tam byliśmy, to chodziłam na niego z babcią albo mamą. Mama poprosiła taką Ukrainkę, której mąż, pan Markowski, był Polakiem, żeby nas zaprosiła (trzeba było mieć zaproszenie). Pojechałam do Ostroga, a tam cmentarza polskiego już nie ma – zrównany z ziemią, jakieś obiekty wojskowe, czołgi poustawiane. Podeszłyśmy z panem Markowskim blisko i zaraz nas zapytano, czego my tu szukamy. W starej części cmentarza byli pochowani jego rodzice, jeszcze przed wojną postawił pomnik rodzicom. Co przyszedł na cmentarz, to krzyż był zbity.
Powiedziałam sobie, że więcej tam nie pojadę, natomiast mama później parę razy jeździła na zaproszenie Kowalnickich. Mówiła, że jak wyszła na targ, to te Ukrainki ją poznawały i miały wyrzuty sumienia: „Co ci nasi chłopcy narobili?”. A one same szabrowały domy wśród trupów jeszcze.
W Ostrogu nie ma Polaków – pisałam do księdza, czy jakieś archiwum zostało, chciałam znaleźć coś o rodzinie, ale wszystko zostało spalone.

Dalsze losy
Do Kołaczkowa trafiłam w 1971. Byłam żoną oficera i żeby dzieci mogły iść do komunii, to przyjeżdżałam tu do rodziców. Nie wiedziałam, że w Kołaczkowie jest dwóch agentów SB, były problemy.
Mój syn i moja córka nie żyją. Syn zmarł nagle – jechał samochodem i źle się poczuł, podjechał pod pogotowie, lekarz był gdzieś w terenie. Poleżał, a jak wstał, to tylko zdążył powiedzieć, że nogi ma jak z waty. Upadł i koniec. Córka chorowała na niewydolność nerek. Potrzebowała przeszczepu, ale nie doczekała się dawcy. Miała rzadką grupę krwi.
W Kołaczkowie nie narzekam. Chyba w latach 90. koleżanka mojej mamy z Ośna Lubuskiego jechała autobusem ją odwiedzić. Była już kiedyś w Kołaczkowie, ale nie pamiętała, na którym przystanku ma wysiąść. Widząc, że jedna z pasażerek wstaje i szykuje się do wysiadania koło kościoła, spytała ją: „Do Nowakowej to na którym przystanku mam wysiąść?”. Tamta na to: „Do której Nowakowej, tej ruskiej?” Było przykro. Osobiście tego nie odczuwałam, ale jestem położną z zawodu, pracowałam 30 lat w szpitalu i wszystkich w okolicy znam, nie tylko z gminy, ale i z powiatu.

Prawda
W domu zawsze się o tym mówiło. Zwłaszcza jak wujek przyjeżdżał, to dyskutował z dziadkiem. Po wojnie to był temat tabu, bo była już republika radziecka. Przez wiele lat mówiono, że Zabużanie to ciemnoty, dziady. Takich z nas zrobiono. Jeżeli ktoś z tobołkiem ucieka jako dorobkiem życia, to jaki to jest dorobek? 


Nie chodzi mi o to, żeby się mścić na Ukraińcach. Chodzi mi tylko o prawdę. 

Zebrała: Klara Skrzypczyk 
 

« wstecz

Newsletter