Lubię, kiedy ludzie mają inne zdanie

Rozmowa z pisarką Olgą Tokarczuk

 

Dlaczego pisarz bierze udział w spotkaniach z publicznością?

Dla wielu pisarzy takie spotkania są źródłem dochodu, po prostu. Szczególnie dla tych, którzy wykonują wolne zawody. To jest też część promocji – tam, gdzie się pisarz pojawia, książka jest lepiej zakorzeniona w świadomości ludzi: twarz autora czy autorki, jego osobowość. Myślę też, że część autorów – i ja do nich należę – czuje głęboką potrzebę sprawdzenia, jak ludzie czytają te książki, co o nich myślą i kim są. Proces pisania jest jedną z najbardziej samotnych prac. To oddzielenie się od świata i spędzanie długiego czasu z samym sobą, z własną wyobraźnią, w takiej przestrzeni, która pochodzi z głowy, z wyobraźni, do której nie mają dostępu inni ludzie. Po skończeniu książki podczas pierwszych spotkań przeżywam szok: bo ci ludzie są. Kiedy piszę, mgliście ich sobie wyobrażam, wiem, że jakaś ich liczba po tę książkę sięgnie, a potem, kiedy się z nimi spotykam, kiedy zadają pytania, nie umiem tego wytłumaczyć, jakaś dziwna tajemnica odkrywa się w tym momencie. Dla mnie to też pouczające, bo bardzo często się reflektuję, że czytelnicy na przykład mogą coś zupełnie inaczej widzieć, że się czują oburzeni albo wręcz przeciwnie, rozśmieszeni czymś, czego ja nie zaplanowałam.

 

A nie czujesz irytacji, kiedy ktoś czyta nie po twojej myśli? Nigdy żaden nerwowy czytelnik nie zaczął ci udowadniać, że coś źle albo głupio napisałaś?

Nie zdarzyło się do tej pory, żeby ktoś na spotkaniu na mnie napadł i zaczął wrzeszczeć. Myślę, że dałabym sobie z tym radę. Ale pewnie ludzie, którym się nie podoba to, co piszę, i nie mają do tego dobrego stosunku, po prostu nie przychodzą na takie spotkania.

 

Zawsze chyba się projektuje interpretację tego, co się pisze. Jeżeli lektura czytelników nie zgadza się z twoim widzeniem, to nie ma rozczarowania?

Wręcz przeciwnie. Bardzo mi się podoba, kiedy się ludzie nie zgadzają, kiedy mają inne zdanie – wtedy jest dyskusja, kłócimy się. Daję czytelnikom dużą wolność interpretowania tego, co napisałam, nie upieram się, że istnieje jakich kanoniczny pomysł zawarty w książce, którego wszyscy muszą przestrzegać. Bardzo często te odkrycia czytelników są i dla mnie odkryciami. Ktoś patrzy z innej strony, widzi to, czego ja nie dostrzegłam – naprawdę się uczę dzięki temu. To jest też funkcja spotkania autorskiego, która jest dla mnie niebagatelna.

 

Jest taka kategoria – wartościująca zresztą – proza kobieca. Nazwałabyś tak swoją literaturę?

To określenie jest dość pogardliwe, wartościujące, używane w stosunku do literatury popularnej. Moja literatura jest trochę popularna, bo widzę, jakie są nakłady, a też trochę niepopularna. Nie do mnie należy, żeby odnajdywać się w jakichś trendach. Są od tego uniwersytety, dziennikarze, niech oni się martwią o te rankingi.

 

Ale jak ktoś powie, że Tokarczuk to proza dla kobiet, to się oczywiście nie obrazisz?

Nie, wręcz przeciwnie. Gdybyś zajrzała do rejestrów bibliotek publicznych, to zobaczysz, że 80 procent czytelników to czytelniczki. To one czytają i dla nich piszę.

 

Często powtarzasz, że kobieta im starsza, tym mniej widoczna. Możesz to rozwinąć?

To chyba dość banalne stwierdzenie. Kobiety po emeryturze i po menopauzie wychodzą z przestrzeni bycia widzialną, bo tracą młodość, świeżość i urodę, przestają być obiektami erotycznymi, a po drugie idąc na emeryturę znikają z rynku pracy i właściwie nie ma dla nich miejsca. Część tych kobiet zagospodarował Kościół i Radio Maryja, część wychowuje wnuki. Ich potencjał jest przez społeczeństwo tracony. Dlatego pisząc ostatnią książkę, czyli Prowadź swój pług przez kości umarłych, rewindykacyjnie myślałam, żeby przywrócić kobiecie po emeryturze i menopauzie – czymkolwiek ta menopauza jest – miejsce w społeczeństwie, pokazać, że ogromna ilość kobiet to wrażliwe, świetnie czasami wykształcone istoty o dużych prospołecznych, altruistycznych możliwościach. Ta energia jest kierowana ku kotom na podwórkach, bo społeczeństwo jej nie dostrzega. Mężczyzn w wieku poemerytalnym widzimy w parlamencie, w radach nadzorczych, jest ich dużo, dyskutują, natomiast kobiety raczej spotykamy na targu z siatkami w ręku.

 

Jedna z twoich bohaterek mówi, że „wszyscy jesteśmy kulturowym katolikami”. Co to znaczy?

Wszyscy wychowaliśmy się w kulturze katolickiej, każdy wie, kim jest dzieciątko leżące w kołysce, śpiewamy kolędy, kojarzymy świętego Antoniego, po prostu uczestniczymy w katolickiej kulturze bez względu na to, czy wierzymy w katolickiego Boga czy nie. Nawet człowiek nieochrzczony uczestniczy w tym: roraty, święta, kiedy dają mu wolne – nasza kultura jest tym przesiąknięta do cna. To samo dotyczy polityki. I nie ma z tego wyjścia. To religia dominująca, która narzuca np. wolne dni w pracy ludziom, którzy są ateistami, agnostykami czy wyznawcami innych religii. W tej rozmowie, którą cytujesz, która się toczy w mojej książce, argumentacja była taka, że skoro jesteśmy kulturowymi katolikami, to też nie ma przestrzeni, czasu, żeby próbować przeforsować własne, nie należące do tej kultury zachowania. Musimy się dostosować. Nie mamy wyboru, musimy być konformistami. Chociaż myślę, że w Polsce ludzie mało podkreślają, że nie są katolikami. Przyjmuje się, że wszyscy nimi jesteśmy, więc nie przychodzi do głowy, że ktoś mógłby nie być.  

 

Wspierasz partię Zieloni 2004. Ale czy ta partia ma jakieś realne szanse na wpływ na sytuację polityczną w Polsce?

Trudno będzie Zielonym przebić się w Polsce w tej chwili, bo Polska należy do krajów kompletnie niewrażliwych ekologicznie. Ale to nie znaczy, że nie trzeba działać. Czasami działania, które nie mają szans na sukces w bezpośredniej perspektywie, są bardziej głębokie i desperackie, niż gdyby się walczyło bezpośrednio o władzę w parlamencie.

Rozmawiała Anna Mizerka

« wstecz

Newsletter